Selfie lekiem na całe zło!


Udowodniono, że selfie ma moc leczniczą. Szkoda tylko, że mam uczulenie na ten lek.


Selfie uwalnia endorfiny, selfie sprawia, że się kochamy (swoje ciało, swoją twarz), dzięki modzie na selfie zdobywa się przyjaciół, fanów (wrogów i stalkerów też, ale kto by tam o tym myślał).
Dla pięknego selfie kobiety bardziej dbają o swój wygląd, podobnie jak panowie. Lepiej się odżywiają (by szczuplej wyglądać na zdjęciu), kupują droższe rzeczy, robią operacje plastyczne (bo nos z ujęcia od dołu jest za duży, podobnie jak szyja). Selfie zmienia świat!



A ja nie kupuję tej kultury. Szczególnie pozowania z dziubkiem na podobiznę kaczki. Nie znajduję nic pięknego w zdjęciu z rąsi. Wolę poprosić kogoś, by mi zrobił zdjęcie. Najczęściej jednak, zamiast swoich zdjęć, wolę mieć w aparacie fotografie chłopaka. I nie lubię, gdy ktoś mi robi zdjęcia. Bo brzydko wychodzę na nich.
Lubię, gdy na zdjęciu coś się dzieje. Gdy jest krajobraz, zdarzenie, zachowania, ludzie, zwierzęta. A nie twarz. I tylko twarz.


Pewnego razu w Rzymie, rynkowi sprzedawcy próbowali sprzedać mi selfie stick (kijek do selfie) za £20. Gdy zobaczyli moją minę od razu się oddalili w pośpiechu. Jednak musi być popyt na takie rzeczy. Ludzie uwielbiają się fotografować. Nawet najbardziej zakompleksiona osoba może uwielbiać przyglądać się w lustrze, wpatrywać w zdjęcia swojej twarzy, prosić o komplementy ("te spodnie mnie pogrubiają, prawda? A moja twarz przy tych majtkach wygląda jak twarz zombie, czy nie?").

Selfie to narkotyk dla narcyzów, to klucz do przynależności w grupie społecznej, bez selfie blogerki nie mogłyby zarabiać na kosmetykach. Więc idę sobie zrobić zdjęcie.